- To chyba są tereny niczyje - powiedziałam do siebie. Wszędzie było ponuro. Zaczęłam się kierować na oślep. Nie było tu żadnej zwierzyny. Doszłam do starego mostku. Weszłam delikatnie na niego, a on zaskrzypiał. Szybko skoczyłam na drugi brzeg, zanim ten się zawalił. Wyglądałam najprawdopodobniej jak jakiś potwór, bo moja sierść była cała brudna od błota. Lecz najgorsze było to, że nie mogłam rozwinąć skrzydeł, ponieważ lepka maź sklejała mi pióra. Szłam przez gąszcze, bory i krzaki. Nigdzie nie było niczego do picia ani, żadnej zwierzyny. Wlokłam się po błocie, które mi pomagało, ponieważ ślizgałam się po nim by zaoszczędzić energii. To były dwa najgorsze dni w moim życiu. Na początku wpadłam do wody, a teraz przedzieram się przez jakieś bagna. Oraz jeszcze przeze mnie Dev musiał skakać do wody, by mnie z niej wyłowić. Świetnie. Doszłam do jakiejś polanki, która na pewno nie należała do naszej watahy. Po środku zauważyłam jeziorko. Zanim tam dotarła minęło pół godziny, bo prędkość z którą się poruszałam nie przekraczała możliwości ślimaka. Jak już dotarłam do wspomnianego wcześniej stawku, napiłam się z niego wody. Przez chwilę stałam i wpatrywałam się w taflę wody, gdzie widniało moje odbicie. Wyglądałam jak stary, zmasakrowany borsuk z czystym pyszczkiem.
Weszłam do wody, by się umyć. Moja sierść stała się biała, a błoto zleciało z skrzydeł.
- Wreszcie mogę latać - powiedziałam i uniosłam się w powietrze, by rozprostować skrzydła. Polatałam chwilę. Nagle zobaczyłam namioty. To tu sobie kłusownicy sobie odpoczywają. Postanowiłam lecieć w stronę z której przyszłam. Wreszcie doleciałam do dębu, gdzie zaczęłam się gubić. Stąd było widać dalej drogę do centrum. Leciałam w tamtym kierunku, licząc, że spotkam tam Deva. Nagle pode mną rozległ się krzyk Ignisa.
- Dev jest ranny - krzyczał. Przez głowę przeszło mi tysiące myśli. Nagle zobaczyłam brata opierającego się o kamień.
Dev?