- Muszko, gdzie jesteś? - usłyszałem nawoływanie. Ventus, to na pewno była ona. Przewróciłem oczami, a potem mruknąłem.
- Kto to widział, trzyletnia wadera bawi się z robalami. Znalazła sobie towarzysza, no nie powiem. - rozgoryczony poszedłem poza teren watahy, tam w sumie nikt nigdy nie przychodził. Kiedy tak szedłem, myślałem o tym całym zajściu z Ven, a przez to zbierała się we mnie gorycz i złość. Kopałem po drodze każdy kamień, warczałem na zwierzęta i atakowałem drzewa tak, że ścieżka, którą szedłem została na stałe napiętnowana moim gniewem. Z oddali słyszałem krzyki kłusowników i huki strzelb. W końcu opadłem z sił i powiedziałem sam do siebie.
- Niech piekło pochłonie tych ludzi... przez nich same kłopoty. Zamknąłem oczy i postarałem wsłuchać się w szum drzew i śpiew ptaków. Nagle, ciszę rozdarł nieludzki wrzask. Nie był to człowiek, ale wilk, a dokładnie - wadera. Zerwałem się i jak strzała pobiegłem w tamtą stronę. Gałęzie smagały mnie po pysku, wiatr świszczał w uszach, a kamyki wpijały się w moje łapy. Kiedy dobiegłem do miejsca, z którego dobiegał dźwięk, zauważyłem Vantus, bo kogoż by innego? Ludzie patrzyli na nią złowrogo, a tylko nieliczni zauważyli mnie. Podchodzili do wadery, która kuliła się pod ich stopami. Błyskawicznie wyczarowałem ścianę ognia między kłusownikami, a Ven i mną, podbiegłem do wadery. Ludzie uciekli.
- Nic ci nie jest? - spytałem i pomogłem jej wstać.
- Chyba nie... - odpowiedziała cicho i osunęła się na ziemię.
- Ventus! - rozejrzałem się po otoczeniu. Wzrokiem wyhaczyłem buteleczkę po gazie usypiającym. Westchnąłem tylko i powlokłem się z Ventus do medyczki.